Odgrażałam się kiedyś, że opowiem o tym co samowspółczucie i biznes mogą mieć ze sobą wspólnego. I właśnie nadszedł ten moment.
Cała praca ostatnich miesięcy w Akademii Przywództwa Kobiet budzi we mnie dużo refleksji o tym jaki biznes jest (i jak jest postrzegany), a jaki może być i do jakiego namawiają nas twórcy wszelkich koncepcji zarządzania, które w centrum stawiają pracownika (ja nazywam je wspólnie zarządzaniem z szacunkiem). A w tym wszystkim bardzo ładnie wpasowuje mi się moje ukochane samowspółczucie.
Ale idźmy od początku.
Pod koniec zeszłego stulecia (brzmi mocno, ale mam na myśli lata 70 dwudziestego wieku, czyli moje dzieciństwo) znawcy zarządzania jasno już zobaczyli i przetestowali sposoby zarządzania, które nie były nakazowe, nie były autokratyczne a dawały bardzo dobre efekty i zwiększały skuteczność biznesową firm. Odnoszę się do całej filozofii Lean, koncepcji zarządzania sytuacyjnego Kena Blancharda czy zasad Servant Leadership (Robert Greenleaf i Ken Blanchard). Każde z tych podejść skupia się przede wszystkim na pracowniku, jego potrzebach, zasobach, talentach i współpracy rozwojowej, która pozwala na osiąganie także celów biznesowych firmy. „Przy okazji” jednak zaspakajane są czysto „ludzkie” potrzeby pracowników, które powodują, że ludzie chcą realizować zadania, chcą się uczyć, chcą być zaangażowani i stają się oddanymi, i zadowolonymi pracownikami. Zdaję sobie sprawę z tego, że to jest nadal w wielu przypadkach teoria, w wielu firmach liderzy nie zawsze potrafią słuchać, nie zawsze są empatyczni, rozumiejący i wspierający. Że tak zwany „coaching holistyczny” (czyli opie…l w holu – cytuję z niesłabnącym zamiłowaniem za Rafałem Żakiem) jest ciągle bardzo popularną metodą feedbacku. Że najważniejszy jest wynik. Itd., itd. To wszystko jest prawda, ale takich liderów jest coraz mniej, bo coraz częściej słyszą o przywództwie z szacunkiem. Te praktyki stają się coraz bardziej popularne, coraz szerzej przyswajane i pomału świat biznesu zmienia się w tę dobrą stronę.
Samowspółczucie stało się tematem dogłębnych badań na początku tego wieku. Dr Kristin Neff opisała ten koncept w swoich książkach („Jak być dobrym dla siebie” – polskie wydanie 2021 roku i „Waleczne Samowspółczucie” – polskie wydanie w 2022 roku). Koncepcja jest w sumie prosta i bardzo efektywna, choć w realizacji już niekoniecznie łatwa. Składa się z 3 kroków: 1) uważność na siebie, odkrycie i nazwanie swoich emocji, akceptacja tego co jest, 2) odkrycie ludzkiego wymiaru tego, co mnie spotyka, to co się stało jest normalnym doświadczeniem człowieka, to się wydarza, to jest ludzkie, i 3) bycie swoim własnym przyjacielem, troskliwe bycie ze sobą, gdy jest mi to potrzebne, zaopiekowanie się sobą. Koncept bardzo praktyczny i pomocny w trudnych momentach życia. A skoro tak, to dlaczego nie możemy z niego korzystać w pracy, w biznesie?
W środowisku pracy przeżywamy liczne stresy. Każdy ma oczywiście swoje trudne chwile i dobrze gdybyśmy wiedzieli co możemy sami zrobić w takiej sytuacji. I tu przychodzi nam z pomocą właśnie samowspółczucie! Szef Cię ochrzania? Nie osiągnąłeś swoich targetów? Prezentacja nie poszła tak, jak chciałeś? Zamiast się biczować, od razu reagować działaniem, daj sobie czas na poczucie co się w Tobie dzieje, z uważnością obserwuj siebie w tej sytuacji. Pobądź ze sobą, porozmawiaj ze sobą jak z najlepszym przyjacielem. Taka praktyka to nie tylko poznawanie siebie, to sięganie do własnych zasobów, rozumienie i działanie zgodnie z własnymi wartościami i budowanie szacunku do samego siebie. Chyba warto…
Co samowspółczucie może dać biznesowi? Więcej tak zwanej żeńskiej energii, czyli więcej empatii, zrozumienia, wsłuchania się w drugiego człowieka, „ludzkiego” podejścia, a w efekcie zarządzania z szacunkiem, działania zgodnie z zasadami przywództwa służebnego (Servant Leadership).
Zapraszam do eksperymentowania z samowspółczuciem w biznesie!